Damn hot in this city!

11/04/2009 Autor: Stadtkind



Jakiś czas temu wydawało mi się, że temat "stabów" został ponownie wyeksploatowany w muzyce klubowej. W połowie 2008 roku gdy słyszało się kilka rytmicznie wygrywanych akordów na pianinie, nogi same rwały się do tańca, ręce energicznie pięły się do góry, a na twarzy pojawiał się euforyczny uśmiech. W ciągu kolejnych miesięcy bardzo wielu producentów i remikserów sięgało po ten brzmieniowy patent, aż w końcu stał się na tyle powszechny, że zwyczajnie się znudził, a momentami zaczął irytować, gdy był wpychany na siłę by zrekompensować brak kompozycyjnego polotu.

Z jednej strony to wynik tego, że muzyczna koniunktura wciąż przyspiesza, z drugiej zaś, że rynek cały czas rozrasta się wszerz. Mówiąc rynek mam na myśli nie tylko same wytwórnie, te pieszczotliwie nazywane "majorsami" i te mniejsze czy też niszowe. Pod tym pojęciem rozumiem również blogi, imprezy - te globalne i lokalne - jak i didżeji - festiwalowych i sypialnianych. Wszystko co związane z tym biznesem stało się łatwiej dostępne i tańsze. Demokratyzacja? Tak to chyba można nazwać. Przekleństwo czy błogosławieństwo? I to i to. Sami przecież jesteśmy beneficjentami tych zmian. Co jednak mogę stwierdzić z całą pewnością, to to, że trzeba mieć jednak sprecyzowane zainteresowania lub wyrobione ucho, żeby się w tym wszystkim nie pogubić.

Pomimo stałej rotacji "modnych brzmień", czy może bardziej "tematów" w muzyce klubowej, które tak szybko jak się pojawiają, tak szybko się też niekiedy nudzą, da się zauważyć bardziej długofalowe tendencje. Scena zwalnia. Pokazuje to duże zainteresowanie disco czy proto housem, odwrót w stronę bardziej oszczędnych brzmień. Muzyka po raz kolejny zatacza koło. To co jeszcze te dwa trzy lata temu było traktowane przez hipsterów jako nudne, wyświechtane, teraz na powrót podbija serca bloggerów. Zresztą po co ja to piszę, wszyscy chyba zdajemy sobie z tego sprawę, przynajmniej Ci trzymający rękę na pulsie.

Wracając do tematu tych "stabów", to tak jak powtarza się katońską frazę "Punk Not Dead", trzeba chóralnie zakrzyknąć "house music never dies". Bo czemu taką furorę na parkietach wywołuje "Me" Catz 'N' Dogz czy numery Hot City? Właśnie, Hot City. To był zalążek tego posta, który trochę się rozrósł, w miarę rozwoju moich myśli. Hot City to jak dla mnie rasowy house. Momentami bardziej funky, momentami techniczny, ale wciąż finezyjny.

Inżynier Mamoń mówił w "Rejsie", że on to "lubi melodie, które już zna i gdzieś słyszał". Dlatego to powtarzam, bo ta zasada nie dotyczy tylko jego. Trzeba było nowego opakowania, żeby sprzedać to co już sprawdzone? Nic w tym dziwnego, tak działa rynek od wielu lat. Ważne jednak, że dostajemy produkt wysokiej jakości.

Hot City - Setting Me Free


Pzdr.
Stadtkind

P.S. Jako grafikę wklejam jeden z moich ulubionych obrazów Georga Grosza - "Miasto" z 1917 roku.

3 komentarze:

  1. Zambon pisze...

    Ładnie napisane....proto house revival pewnie zaraz wybuchnie:) disco jednak już od długiego czasu jest na topie w pewnych kręgach, teraz jest masakryczny boom na editowanie starego disco....za dużo wszystkiego!!!:))

  2. Stadtkind pisze...

    Tak. I to jest właśnie kluczowa myśl tego wpisu. Ostatnio coraz częściej mam muzyczne deja vu.

  3. Zambon pisze...

    ale to jest tak, że każdy chce wykroić chociaż kawałeczek wielkiego tortu dla siebie...stąd tyle różnych produkcji, editów, różnych trendów...po prostu jest ciśnienie na "fejm", a internet sprawił, że można go zdobyć bez pomocy wielkich koncernów fonograficznych i jakichkolwiek koneksji

Prześlij komentarz